Koniec roku to zawsze taki nostalgiczny czas wspominek, użalania się, deklaracji zmian i postanowień noworocznych. A jakże, i ja zaczęłam pisać pod koniec grudnia tekst pełen uniesień i rzewnych przemyśleń, który póki co i tak schowałam do przysłowiowej szuflady. W związku z nowym rokiem, wszystkiego najlepszego Wam życzę. Żeby zwyczajnie i po prostu było dobrze.
Od iluś lat, niezmiennie, staram się przynajmniej raz w roku zaliczyć maraton. Władcy Pierścieni. W wersji rozszerzonej. W ubiegłym, 2017, nie zdążyłam. Oglądałam co prawda poszczególne części, ale nie od razu po sobie. Krótkie wprowadzenie jak daleko sięga moja Władco-obsesja. Kiedyś wsiąkłam w internety i odnalazłam się po siedemdziesięciu dniach na dnie jakiegoś wąwozu w Austrii, w obszarpanym ubraniu, z uczuciem wielodniowego głodu i pragnienia, a wszy wesoło harcowały mi na głowie i nie tylko. Ale bateria mojego laptopa (możecie nie wierzyć) nadal działała. Gdyby ktoś wtedy mnie zobaczył, mógłby zauważyć, jak na umorusanej twarzy rozlewa się uśmiech zadowolenia i spełnienia. Poznałam ciekawostki, obejrzałam całość dostępnych materiałów zakulisowych, przeczytałam wywiady z obsadą i twórcami, podsumowując – dowiedziałam się wszystkiego czego można było o filmowej trylogii. Wstałam, otrzepałam cuchnące odzienie i dzielnie rozpoczęłam poszukiwania przystanku autobusowego. Do domu. I nie była to Nowa Zelandia.*
Dobrze, może nie wiem wszystkiego i wcale nie obudziłam się na dnie wąwozu w Austrii, ale i tak korzenie obsesji sięgają dość głęboko. Choć… poznałam gorszych freeków i Władcopojebów. Łączmy się (Jeśli ktoś zapyta to powiem, nawet jeśli nie zapyta, też powiem, że mam jedyny pierścień, który to ma władzę nad innymi i je w ciemności zwiąże. Zamówiłam z ponad dziesięć lat temu na allegro…). Może się zdarzy, że kiedyś przygotuję wpis z ciekawostkami na temat Trylogii. Póki co jednak…
… wracając do marudzenia! Zaczęłam oglądać Władcę. Wersje rozszerzone, czy jak kto woli reżyserskie, jak zwał tak zwał, to cały dzień oglądania z krótkimi przerwami na siku i kupę oraz porwanie z lodówki parówy z musztardą do przegryzienia. Nie mając tyle czasu w jednym ciągu, starałam się dawkować. Dzień, w którym zaczęłam pisać ten tekst był ostatnim w roku, a do tego prawie wieczór, więc szans żadnych na zrealizowanie maratonu. Obiecałam solennie sobie samej, że choć w pierwszym tygodniu stycznia, ale dociągnę do końca. Nic z tego. A winę ponosi, nie kto inny, a ojciec. Przecież nie ja. Okazało się, że trzecia część Władcy, którą w ramach uprzejmości przekopiował mi kiedyś, jest z lektorem. A toż by było świętokradztwo oglądać jak Aragorn patetycznie zagrzewa do boju armię głosem jakiegoś zioma. Nie, nie, nie. Nie. Koniec końców, przeryłam sieć, a w sieci dupa. Cena za legalnego LOTRA*** do pobrania to jakiś żart. I nie obejrzany pozostał, wśród wyrzutów sumienia, łez i smarków, czeka na mnie. Kiedyś wrócę.**
Choć Władcę uwielbiam, znam jego wady. Widzę je i mimo nich, jak tego prosiaka, który jest słodziaśny, ale robi śmierdzącą kupę, kocham ten film. Nie jest idealny. Jednak istnieje takowy. Spośród pewnie wielu, ten, który na to miano zasługuje i jest moim numerem jeden wszechczasów. Forest. Forest Gump.
Tom Hanks wyjaśnił kiedyś skąd wziął się charakterystyczny akcent bohatera. Mianowicie aktor grający młodego Foresta taki właśnie akcent miał. I dość opornie szło mu pozbycie się go. Stwierdzono więc, podobno Tom stwierdził, że łatwiej i szybciej będzie, jeśli to starsza wersja Foresta przyswoi sobie sposób mówienia młodszej wersji. I tak oto powstał jeden z najcharakterystyczniejszych akcentów filmografii.
Facet, który zawsze jest w centrum wydarzeń i dziwnymi przypadkami wpływa na losy świata. Przynajmniej jego części. Kiedyś przeczytałam książkę w podobnym klimacie. Tak, wiem, że Forest Gump też jest na postawie powieści. Nie, nie czytałam. Nie, nie zamierzam. Znam zarys fabuły i bardziej odpowiada mi ta filmowa. Wracając, książka, której bohater jest pępkiem dziwnych wydarzeń i restrospekcje uświadamiają nam, że to co najmniej mesjasz, nosi tytuł „Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął”. Tu z kolei nie obejrzałam filmu, który powstał na jej podstawie. A powieść polecam gorąco, można się usmarkać ze śmiechu zaczytując się w perypetiach Alana i jego towarzyszy.
Wracając do Foresta jeszcze, zawsze zastanawiało mnie dlaczego przed Robin Wright kariera nie rozkwitła tak jak przed Tomem. Przykro. Kobieta o świetnym szlifie aktorskim i niemałym talencie. A zaginęła gdzieś w odmętach i nie widzieliśmy jej w czołówce wiele lat, do czasu aż z pierdolnięciem pojawiła się w House of Cards. Och, cóż za serial! Cóż za kunszt aktorów! I Kevin tak musiał zjebać… Przestałam oglądać i nie wrócę już.
Komicznie może, ale jeśli stwierdzam, że ktoś jest złym człowiekiem, na podstawie wydarzeń, prasy, wywiadów lub własnych niewiadomoskąd przemyśleń, przestaję wspierać jego działalność artystyczną. W każdym calu. Nie słucham, nie oglądam, nie czytam, nie należy mu się już nic. I dlatego jesteśmy poróżnieni z Axelem, bo pobiciem doprowadził żonę do poronienia. I dlatego nie obejrzę już nigdy Bravehearta, bo Mel jest agresywnym pojebem. Nie zrozumcie mnie źle, każdy ma swoją ciemną stronę, grzeszki, przewinienia, bagaż i mnóstwo na sumieniu. Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci gównem, oczywiście. Jednak różnica zasadniczo polega na odróżnieniu bycia wrednym czy pogubionym od walenia niemowlakiem o ścianę.
Żeby zakończyć pozytywnie i znaleźć światełko w moim tunelu, jak widać na załączonym obrazku, dokończyłam wpis sprzed prawie dwóch miesięcy. To in plus. Daje nadzieję na dalsze. A prawdę mówiąc, ostatnio mam cholerną ochotę pomarudzić trochę w internetach, więc może i tu coś skapnie. Jeśli nie będę złorzeczyć, to chociaż dzielić się dobrociami muzyki i przepatrywać playlisty w poszukiwaniu czegoś co mogłoby Wam ciut ciut zasmakować.
I na sam koniec krótki update przyrodniczy. Pozbyłam się połowicznie miana roślinokillera. „Kwiat” imieninowy ma pół roku, żyje, od czasu do czasu spłaszcza się i zwija listki, ale podlany odżywa i nadal zipie. Małe kaktusy mają kilka miesięcy i urosły. Do pełni szczęścia brakuje jedynie twierdzenia, że aloes ma się świetnie. Ale ma się średnio. Chyba, dosłownie komedia, był za często podlewany. Zasuszam go od kilku tygodni i czekam na efekt. Jeśli nie padnie, zostanie zwycięzcą i dostanie trochę wody. Posłuchajcie rady dobrej cioci, czyli mnie, najlepsze są sztuczne rośliny z Ikea! Wyglądają jak żywe i nikt się nawet nie domyśla, że to plastik. Plastic fantastic, a przeca wiadomo, że plastikowe to lepsze, bo przetrwa miljiony lat i nie kipnie. Hej ho!****