Powinnam napisać tuż po. Jednak dopiero teraz. Wrażenia pokoncertowe.
Zacznę od minusów. Właściwie minusu. Kupując bilety zastanawiałam się gorąco, jakie miejsca powinnam wybrać. Oczywiście pierwszą myślą były te najbliżej sceny. Te jednak kosztowały majątek. Po przemyśleniu sprawy i przeliczeniu funduszy, rezolutnie zdecydowałam się na tańsze, jednak ciągle na płycie. Ojciec mówi na to: Ogarnij się, mała jesteś, z tak daleka nic nie zobaczysz. No to ja kalkuluję dalej. Chcę szaleć i się pobujać, więc płyta byłaby najlepszym rozwiązaniem. Ostatecznie zdecydowałam się na pierwsze rzędy tuż nad, naiwnie myśląc, że przecież skoro to koncert rockowy, to wszyscy jak ja będą się bujać i skakać. Haha. Śmieszne… Ale do rzeczy. Kiedy już podekscytowane znalazłyśmy swoje miejsca, byłam bardzo zadowolona, widok super. Jednakże… Na płycie również były ustawione krzesła. Nie ma stania luzem, biegania gdzieś, skakania. Równo i w rządkach musi być. Po powitaniu zespołu owacją na stojąco i ochoczymi krzykami, kobieta z rzędu za/nad nami poklepała mnie po ramieniu, że mamy usiąść, bo oni tam biedni z tyłu nic nie widzą. I faktycznie cały sektor siedział nieruchomo… Ogarnęła mnie totalna pogarda dla tego braku poszanowania kunsztu najlepszego zespołu ever, ale usiadłam. To jest ten jeden minus. Koncert przesiedziałam. Trochę podskakiwałam na siedzisku, jednak nie za wysoko, żeby pancia z tyłu znów się nie unosiła. Żałowałam ostatecznie, że nie kupiłam dalszych miejsc na parkiecie, tam ludzie stali i bawili się zauważalnie lepiej niż 95% mojego sektoru. Dziadek obok mnie podrygiwał i znał prawie wszystkie piosenki, które śpiewał na głos, więc nie miałam takiego najgorszego sąsiada.
Cała reszta koncertu to jeden wielki plus. Totalny szał w głowie na początku, co ja tu robię, to Queen, zemdleję i oczywiście uroniłam łezkę. Choć i tak jestem z siebie dumna, bo poryczałam się się tylko na początku i poźniej raz. Podczas Love of my life. Ludzie, gdybyście tam byli, wcale byście się nie zdziwili. Ten utwór, jak słusznie przewidziałam, wykonał Brian jako solo, ale na telebimie obok niego pojawił się Freddy tuż pod koniec utworu i nawet „zaśpiewał”. Dla queenowego zapaleńca jak ja, ogromnie poruszający moment.
Setlista była świetnie poskładana, choć znalazły się na niej prawie same stare hiciory zespołu plus jeden cover i piosenka Adama Lamberta. Wybrano dobre kawałki, typowe szlagiery. Choć z drugiej strony większość kawałków Queen, nie czarujmy się, jest znanymi szlagierami.
Oprawa koncertu była bardzo dobra. Dużo grania światłem i laserami, co dawało naprawdę zjawiskowy efekt. Momentami scena wyglądała tak, że zapierało dech w piersiach.
Brian, choć chodząc już trochę buja się jak dziadziuś, biegając wygląda znacznie młodziej. Burza loków chyba jest jego samsonowym eliksirem trzymania się w kupie. Roger z kolei, mimo że latka minęły, nadal jest w świetnej formie. Wygląda też niezgorzej. Także panowie muszą łykać jakieś ta-ta-tableteczki na wigor, gdyż godne podziwu jest to jak dają czadu, mimo upływu lat.
Last but not least. Adam Lambert. Chłopak daje radę. Naprawdę i bez kłamania. Nie kombinuje za dużo z wokalem przy klasykach, dzięki czemu można spróbować sobie wyobrazić, że to ten stary Queen. Zamknąć oczy i pogrążyć się w muzyce. Przyznaję, że ja miałam prawie wytrzeszcz, starałam się nie spuszczać wzroku ze sceny, żeby wchłonąć w siebie i zapamiętać jak najwięcej.
Tuż po odczuwałam katharsis i jednocześnie ulgę. Tak. Zrobiłam to. Byłam na koncercie Queen. Mogę umierać. Love of my life.
Jedyne zdjęcie (swoje) jakie mam z tego dnia, to już po koncercie, w moim bloku, w windzie. Z tego zaaferowania całym wydarzeniem i przeżywaniem, zapomniałyśmy zrobić sobie wspólne zdjęcie ku pamięci…