Gdybym wierzyła w niebo, to właśnie taka mogłaby być jedna z miejscówek w tym przybytku. Bo przecież jeśli siedzisz na wysokiej skale, nad falami, zamykasz oczy, słyszysz (morza) szum, (ptaków śpiew) mewy, czujesz wiatr we włosach i zatapiasz się w jednej tylko myśli: ale tu jest fantastycznie, to musi być właśnie ta genialna oaza spokoju ducha.
A najlepsze, że wcale nie jest ukryta. Wystarczy potruchtać na północno-wschodnią część Gotlandii, bujnąć się promem kilka minut i usiąść. I jest. Oto ona. Inspiracja i ostoja Ingmara Bergmana, przytułek pisarzy i poetów szukających natchnienia, bastion nieskończonych plenerów fotograficznych, siedlisko joginów w szerokich pantalonach i twierdza medytacji. Wyspa Fårö.
Tam gdzie diabeł mówi dobranoc, a czarne owce pasają się na poboczach dróg, o przybrzeżne rałki odbijają się ciosy króla mórz. Nic specjalnego – powiedziałby ktoś. I ten ktoś miałby może nawet rację, jeśli coś specjalnego to miasto i jego buzująca życiem nocnym hemoglobina. Bo Fårö to morze, skały, karłowata roślinność, wiatraki, ruiny i hipisowski zajazd. Ale może to wystarczy. Mnie wystarczyło do zakochania. A zakochałam się bez pamięci. I na pewno tam wrócę.
Instruktaż jak trafić na Gotlandię ze Sztokholmu. Opcje są tylko dwie: samolot lub prom. Lecąc, wiadomo, będzie się szybciej i drożej, płynąc trzeba przeznaczyć około trzech godzin na sam spław. W obu przypadkach trafia się do miasteczka Visby. A z niego to już droga wolna, jak już pisałam wcześniej, Gotlandia nadaje się do przejechania rowerem wzdłuż i wszerz, jeśli się ktoś uprze, można i piechotą. Na Fårö kursuje prom, przeprawa trwa 5-10 minut, jest bezpłatna.
Prom można zarezerwować tutaj: http://www.destinationgotland.se/. Ceny wahają się od 95 koron do kilkuset, można wykupić kajutę.






