Wchodzę na scenę na trzęsących kolanach, ale z dumnie uniesioną głową, pierś wypięta i jakby nadstawiona do przypięcia medalu. Wspinam się, aż w końcu osiągam szczyt – Everest – staję przed mikrofonem. Oczy całej zatłoczonej tysiącami sali zwrócone są na mnie, powietrze brzęczy ciszą, wszyscy w napięciu czekają na słowa laureatki. Własna sylwetka ma odbija się w ich spojrzeniach pełnych zazdrości i podziwu jednocześnie. Wreszcie nadszedł ten moment. Uśmiecham się czarująco, błyskam bielą zębów niczym z reklamy Colgate i pierwszym zdaniem porywam tłum. Nagle słyszę odległe wołanie, ktoś biegnie, stukot małych stóp odbija się echem w zamarłej sali. Odwracam się w stronę kulis i widzę go. Niskiego, owłosionego, brudnego i tak lazurowookiego, że w oczach tych można utonąć. Teraz dosłownie, bo toną we łzach. I szepcze do mnie, choć głos się niesie daleko, wiem, że słyszę go tylko ja:
„Trzeba zniszczyć pierścień…”
Zniszczyć to ja mogę ten wielki, nakręcany budzik, który kanonadą dzwonków wyrywa mnie barbarzyńsko ze snu o szóstej rano. Gdzieś tam macam, coś tam wyłączam, przewracam się na drugi bok i cierpię. Zadzwonię i powiem, że jestem chora. Nie, słabo, a jeśli się rzeczywiście rozchoruję, to jak to wytłumaczę? Zwlekam się z łóżka i idąc w stronę łazienki obmyślam doskonały plan wykitowania bez aktu zgonu. Może skręciłam kostkę. Nie, bo do jutra by nie przeszło. Pod prysznicem ślizgam się i z ledwością łapię równowagę. Oho! A jakbym nie złapała? A jakby mi plecy pękły na pół i jeszcze na pół? To mogłabym nie iść. Zbyt drastyczne. Oszczędzam wodę i jestem leniwa, więc zęby też pod prysznicem szoruję. Stoję i szczotkuję, woda lekko kapie ze słuchawki. A może by tak dentysta? Nadal kiepsko, gębusia taka piękna, niespuchnięta, nikt nie uwierzy. Wklepuję kremy i maści, twarz, dekolt, poślady… O! Biegunka! Nie, każą mi wziąć Stoperan. A każdy wie, że po Stoperanie masz zakorkowanie na zawołanie. I będę musiała wziąć w karby wybujałą fantazję i zaciągnąć ją do roboty.
Suszę włosy, wykorzystując okazję do pomachania głową przed lustrem i odstawienia najlepszego mini-playback-show w tej okolicy. Sprawdzam czy wszystko na swoim miejscu, szczególnie biustonosz. Wszystko toleruję, ale przemieszczania cycków w ciągu dnia nie zniesę. Ach, a może zgubiłam zgubiłam klucze, telefon, kartę sieciową i wszystko razem? Położę się do łóżka, nakryję ciepłą kołdrą i do jutra nikt nie zauważy, że się tu skitrałam.
Zaparzam kawę, pożeram jajo. A zatrucie pokarmowe? Kropli żołądkowych nie posiadam. Przecież mogę wymiotować. Tyle, że każdy wie, iż unikam jak ognia, bo przy pierwszym lepszym rzygu pękają mi naczynia krwionośne w oczach i oba wyglądają jak czerwona siatka autostrad Europy, a tam gdzie czarna dziura, to wiadomo, Polsza. Nie, nie. Coś bardziej wyrafinowanego. Złamałam klucz w zamku. Wciągam spodnie i zastanawiam się czy sąsiadka zakapuje, że to bujda, przecież ma wizjer wprost na moje drzwi i nie omieszka powiadomić swojej koleżanki, a mojej szefowej, że żadnego ślusarza tu dziś nie było. Szukam skarpet do pary, mnóstwo pojedynczych sztuk, ale żadnej pasującej. Zakładam dwie różne, co za różnica, są czyste i mają tę samą fakturę. Wyglądają na parę dwukolorową. A kolano? Nie, jeśli zacznę znów narzekać, to mnie wyślą na operację, nieodwołalnie. Lepiej im o tym nie przypominać. Rozchodziłam, jestem zdrowa.
Wykańczam makijaż tuszując rzęsy i zastanawiam się czy zadzwonić czy napisać, że nie będzie mnie dziś w pracy. Napiszę. Wychodzę w biegu narzucając płaszcz, nadal jest szansa, spotkałam po drodze umierającą staruszkę i jej ostatnim życzeniem było lecieć do Helsinek. Wiedzą, że miewam takie przygody, wcale by się nie zdziwili, tylko jak wytłumaczyć, że bardziej zależy mi na fińskim mieście niż dzisiejszym dniu w pracy.
Zmierzam do metra i wzdycham kręcąc głową nad swym marnym losem. Może jutro coś wymyślę. Ostatecznie – kombinuję co rano nieprzerwanie od iluś lat, w końcu znajdę sposób by się wyspać.