Znasz to uczucie kiedy oglądasz film lub czytasz książkę i przewracasz oczyma, bo nie dajesz rady dalej, a potem masz ochotę to rzucić w kąt? Piątka. Ja też, doskonale! Są takie dzieła, lub też dziadostwa, jak kto woli, których po prostu nie da się zobaczyć na trzeźwo, lub w ogóle. Są książki tak słabe, że czytając je, siedząc na sedesie, masz ochotę się nimi podetrzeć, bo to i tak byłby dla nich zaszczyt. Są też takie z kolei, które wydają się mierne, trącą stęchlizną i nawet patykiem nie dotkniesz, bo sądzisz, że wylezą robale, a okazują się całkiem znośne. Ale jeśli masz szczęście, to doznasz szoku, bo okażą się fantastyczne i będziesz pluć w brodę młodszemu sobie, że wcześniej tego nie zauważyłeś.
Na moim dysku i kontach w serwisach streamingowych jest sporo filmów, które miałam zamiar obejrzeć, niektóre nawet zaczęłam. I mimo wewnętrznego ciśnienia, żeby skończyć, nie dałam rady.
Ach, bo jeszcze kwestia samozaparcia do skończenia każdej książki, filmu etc., którymi się raczę. Teoria ma zakłada, i możecie mnie cytować, że jeśli chce się mówić, że coś jest gównem, to najpierw trzeba się o tym przekonać. Niektorzy mogą się spierać, że wystarczy powąchać, kwestia dyskusyjna. Aby z czystym sumieniem informować wszystkich, że Pięćdziesiąt twarzy Greya jest według mnie chłamem, przeczytałam. Dobra. Tylko fragmenty, bo więcej nie byłam w stanie. Powąchałam właśnie. Nie będę się rozwodzić nad zawartością tego wątpliwej jakości dzieła dziś, bo nie o tym chciałam pisać, dodam jedynie, że to, co prawda, książka uznana za pewien rodzaj przełomu, ale badziewie do porzygu. Wracając do teorii – zazwyczaj staram się ukończyć wszystko, bo mam wtedy podstawy do besztania lub nie, dlatego że czasami końcówka ratuje całość.
Dobrym przykładem jest film M. Butterfly z 1993. roku. Film dostałam na dvd od znajomej z pracy, z zastrzeżeniem, żeby o nim nie czytać zanim obejrzę. Nie szukałam więc żadnych informacji, zastanowiła mnie jedynie przednia strona okładki płyty, ale nie drążyłam tematu i zgodnie z zaleceniem, nie czytałam nawet opisu z tyłu. Po czym nastąpiła droga przez mękę. Podchodziłam do filmu jak do jeża. Z igłami nasączonymi esencją zdechłej ryby, która leżała dwa tygodnie w cieple i oglądałam go na siedem (tak!) razy… Za pierwszym razem nie wytrzymałam dłużej niż pięć minut. Kolejne były podobne, maksymalnie do dziesięciu. Za każdym razem jednak zaczynałam od początku, żeby mieć ogląd na całość, a nie żreć po kawałku ciastka. Za siódmym razem przebrnęłam przez dwudziestą minutę i wsiąknęłam. Oglądałam jak zaczarowana, bo gra aktorska głównych postaci jest na imponującym poziomie a klimat powoli nas otula jak mgiełka i żałowałam, że tyle razy odkładałam ten film. Końcówka wbiła mnie w fotel i długo nie mogłam o nim zapomnieć. Jednak jeśli chcecie mieć podobne wrażenia, to szczerze zachęcam do zaniechania przeglądania jakichkolwiek informacji o filmie. Obejrzeć, potem ewentualnie czytać na ten temat. I po prostu polecam.
Dlatego właśnie część z tych niedokończonych przeze mnie filmów czy też książek nadal czeka na swoją kolej. Przyznaję, przy niektórych słabiznach mogłam śmiało powiedzieć, że niezależnie od zmian w moim życiu, poglądów, upodobań czy postrzegania świata, nigdy mi się nie spodobają. Były albo tak dobijająco durne, że nic tylko strzelić sobie w łeb, albo aktorzyzna tak kiepska, że aż ronisz krwawe łzy od patrzenia, albo kompletnie bezsensowne, np. te o prawdziwych historiach a kompletnie wypaczające rzeczywistość i naginające fakty bardziej niż ja naginam swoją dietę w weekendy. Jednak te filmy, które czekają, w końcu doznają spełnienia i zostaną obejrzane. Po prostu włączyłam je kiedyś w złym momencie i muszą swoje odleżeć. Czasem trzeba do czegoś dojrzeć, innym razem poczekać na odpowiednią chwilę w życiu. I z wiekiem zauważam, że niestety, starsi mieli rację, niektóre dzieła, aby zrozumieć i poczuć, wymagają tego, by trochę pochodzić po tym ziemskim padole, przeżyć co nie co więcej niż popalanie papierosków pod sklepem. Kiedy wraca się do nich, niedokończonych, po latach, doznaje się olśnienia, pluje się sobie w już i tak oślinioną z zachwytu brodę i chce się więcej i więcej. Z innej strony, gust ewoluuje i dorasta wraz z nami, więc również sytuacje, kiedy coś czym się kiedyś zachwycaliśmy, wzbudza teraz nasz śmiech i politowanie, nie są niczym dziwnym. Podnieść rękę kto tak ma!
Kładę większy nacisk na filmy, bo z książkami jest trochę gorzej. Jeśli zaryzukujesz oglądając coś, co potem okazuje się górą mułu, to najwyżej stracisz dwie godziny z życia. W przypadku słowa pisanego sytucja ma się trochę gorzej, bo jesteś w plecy wiele godzin i masz ogromne poczucie zmarnowania czasu. Stąd częściej zdarza mi się odłożyć książkę i już do niej nie wrócić, niż w przypadku filmu. Jednak i tak później gryzę się i mam wyrzuty sumienia, że nie dobrnęłam. Dopiero po pewnym czasie spływa na mnie ulga, że czasem nie warto trwonić czasu na coś co jest drogą krzyżową a na końcu prawdopodobnie nie czeka wybawienie, a dół z błotem i wielkie rozczarowanie.
Niekiedy też opłaca się pójść za radą znajomego i zaryzykować dla pozycji, która pierwotnie nie wzbudziła naszego zainteresowania. Znający nas ludzie chcą się dzielić dobrem i nie jeden raz uda im się trafić. Oborzemujborze ileż razy to ja słyszałam Nie słucham polskiej muzyki albo z kolei Nie słucham amerykańskich zespołów czy Nie czytam zagranicznych autorów lub Nie oglądam polskich filmów. Serio, przemawia przez niektórych aż taki snobizm, że wydaje im się iż gdzieś tam, w danej, tak obszernej kategorii, nie ma nic co byłoby godne atencji tak wyrafinowanej persony? Sądzę, że jeśli chce się dostać się do złota, trzeba się namachać kilofem. Wystarczy poszukać, popytać, przeglądać i w końcu odnaleźć zaginiony ląd wspaniałości. Lubię dawać szansę nowościom i utworom spoza strefy komfortu, wtedy mam szansę odkrywać kompletnie nowych twórców. I gorąco namawiam do przełamywania barier od czasu do czasu. Fantastycznie mieć sporą wiedzę na jeden temat i brylować w swojej ulubionej dziedzinie, jednak zamknięcie na wszystkie pozostałe powoduje ograniczenia, nie tylko w telewizorni podczas seansu czy na półce z książkami, przede wszystkim w głowie.
Mogłabym też napisać o tym jak wielokrotnie się rozczarowałam poleceniami, jak jednak nie skończyłam książki, jak nasze cięższe lub lżejsze życie ma wpływ na postrzeganie przez nas świata, a więc i sztuki. Wszystko prawda. Jednak dziś poruszam kwestię porzuconych dzieł.
Życie się zmienia, ludzie też. Jesteśmy ciągle w ruchu, nasze poglądy i styl życia ewoluują. Są momenty gorsze i lepsze, towarzystwo, które nas inspiruje lub wręcz odwrotnie, praca, która odmóżdża i wysysa soki albo taka, która daje ogrom radości. Nasze zmienne nastroje, humory, to czy jesteśmy w związku czy singlami albo czy mieszkamy w jednym miejscu. Czy czujemy się bezpiecznie, a może też aktualnie całe życie wali nam się na łeb i nie w głowie pierdoły takie jak sztuka. Tak naprawdę wszystko ma wpływ na to, jak odbieramy dane dzieło. I to co dziś nam się podoba, jutro może już niekoniecznie nas zachwyci. Z drugiej strony, jeśli po latach zdecydujemy się na powrót do niedokończonego rozdziału, może właśnie damy mu szansę żeby nas olśnił i porwał w fascynującą podróż. Stąd ta cała pisanina dziś, daj kolejną szansę filmowi i książce na to by Cię zaskoczyły! Daj szansę. Drugą, trzecią, kolejną, bo nigdy nie wiadomo co się czai za następną stroną, nutą czy klatką filmową.