Zanim zacznę piać, jak twierdzi mój Ojciec, jaka to Szwecja super a Polska kupa, jedną rzecz chciałabym dopowiedzieć. Z wiekiem i dojrzałością, kobiety są bardziej świadome swoich walorów, nie tylko tych fizycznych, ale swojej wartości płynącej z posiadanych cech i wiedzy. Wiedzą również zazwyczaj jak podreślić urodę, by efekt nie był przerysowany, bo już się naeksperymentowały w przeszłości. I potrafią wyjść do sklepu bez podkładu na twarzy, bo zdają sobie zazwyczaj sprawę z tego, że to nie ma większego znaczenia. Kwestia czucia się dobrze we swoim ciele i poczucia własnej wartości, na które to cechy kumuluje się masa związków przyczynowo-skutkowych.
Moja teoria dotycząca nieumalowanych Szwedek zakłada, że w związku z obecnym w większości aspektów życia równouprawnieniem, kobiety zdały sobie wreszcie sprawę, że nie tylko ładna buzia jest ich atutem. Że mogą i chcą być czymś więcej niż ozdobą mężczyzny.
Trzeba wziąć pod uwagę, że ten proces cały czas postępuje. Patrzę w stronę Polski i mam tylko nadzieję, że będzie się rozwijał. I dla buńczycznych byczków, w równouprawnieniu nie chodzi o to, że chcemy same wnosić lodówkę na czwarte piętro. Chcemy zarabiać tyle samo co panowie, żeby zapłacić temu, kto tę lodówkę tam wtarmosi.
I proszę mi tu nie wyjeżdzać z teorią, że kobiety zarabiają przecież tyle samo. Otóż nie i nie jest to tajemnica, że na tym samym stanowisku, w zdecydowanej większości krajów na świecie, kobieta zazwyczaj ma mniej hajsu niż mężczyzna.
Wracając do tematu makijażu. Wreszcie kobiety dostają te same prawa, a panowie mogą wziąć kilka miesięcy tacierzyńskiego albo założyć kanał na YouTube promujący make-up czy siebie jako speca. Wtedy właśnie, dostępując równego traktowania, kobiety uświadamiają sobie, że chcą ładnie wyglądać zazwyczaj dla siebie, że makijaż ma im pomóc w tym, a nie namalować kompletnie nową twarz.
Używam podkładu, po to by wyrównać koloryt skóry. Niestety, kiedy ma się bladą i bardzo wrażliwą skórę, ona szybko się rumieni, i nie mam tu na myśli tylko policzków. Jednak zdarza mi się chodzić do pracy bez makijażu. I absolutnie rozumiem potrzebę odjebania twarzy jak na Boże Ciało od czasu do czasu, natomiast żeby codziennie… Mam wrażenie, że wtedy skóra się bardziej męczy.
I teraz kwestia chodzenia z twarzą nieskalaną niczym. Usłyszałam już nie raz w rozmowie z Polakami, że Szwedki są niezadbane, bo chodzą bez makijażu. I próba dyskusji z takim osobnikiem jest bezcelowa, bo ja mówię, że po to przykładam się do pielęgnacji skóry i zważam co jem, by bez makijażu czuć się fajnie, nie mieć żadnych niespodzianek na twarzy i wyglądać świeżo. A on mi na to, że jak kobieta się nie maluje, to znaczy że jest leniwa i nikt jej nie zechce.
No właśnie. Spędza godzinę dziennie na pielęgnacji skóry i czyta składy kupowanych produktów spożywczych za każdym razem, ale nie na makijażu, to jest leniwą szmatą. I nikt jej nie zechce. Bo głównym celem życia kobiety jest wyglądać ładnie, żeby ją jakiś łach zechciał. A jak jej policzki obwisną i skóra się pomarszczy po czterdziestce i ten gagatek już jej nie będzie chciał, to co wtedy? Ma się zoperować? Nie mają siły argumenty w takiej rozmowie, wszystko siedzi w głowie. Pokolenie naszych rodziców i zazwyczaj społeczeństwo ze środowisk wiejskich (proszę się tu nie fochać, moja rodzina też z wiochy, ale trzeba nazwać rzeczy po imieniu) cały czas ma w głowie obraz miłej i posłuszej gospodarzowi żony, która to ma ładnie wyglądać, dać dupy kiedy trzeba, ogarnąć chałupę i dzieci, a na koniec zaszyć mężowi gacie.
Interesuję się pielęgnacją i makijażem na poważnie od kilku lat. I mam tu na myśli zainteresowanie większe, niż ze strony standardowego konsumenta. Jestem zaznajomiona z technikami makijażu i dziwnymi zabiegami pielęgnacyjnymi. I choć nowości mnie kuszą, szafę kosmetyczną mam bardzo ograniczoną. Staram się po prostu wybierać dobre, jeśli jest możliwość, to naturalne kosmetyki i nie mieć ich więcej niż potrzebuję. Zamiast magazynować w łazience produkty, ktorych może użyję, po prostu ich nie kupuję. Najwięcej mam masek do twarzy, ale zużywam je na bieżąco oraz, daleko daleko w tyle na drugim miejscu, pomadek, gdzie są to bodaj 4 odcienie, których też używam ciągle. Pozostałe rzeczy występują raczej pojedynczo. Konkluzja jest taka, że bardzo dbam o skórę, a o twarz przede wszystkim i takie pierdolenie, że bez makijażu to lenistwo i niezadbanie mnie zwyczajnie po ludzku wkurwia. Pomijając fakt, że kmiotkowi nic do tego co kto robi u siebie w domu.
I okropecznie spodobało mi się, że w kraju, w którym obecnie mieszkam posiadaczka damego dnia twarzy sauté nie jest uznawana za chorą. Albo za taką co zaspała do pracy. Albo jej się nie chciało. Albo nie umie. Albo nie ma. Albo lesbijka (bo przecież każda chodzi bez, a tak poza tym to spalić na stosie). Nie pytają się mnie w robocie czy źle się czuję i nie odskakują z krzykiem widząc mą gębę.
I tak oto przy poniedziałeczku wylałam swą frustrację oraz jak zwykle wychwaliłam Szwecję pod niebiosa. Tata będzie dumny.
Chciałam napisać jeszcze o jednym. Otóż apropos tego codziennego makijażu. Ileż to razy rano w metrze lub pociągu byłam świadkiem nakładania make-upu przez babki. Miejsce publiczne jest dobre jak każde inne. I choć rozumiem chęć zaoszczędzenia tych 15 minut rano na tapecie i robienie jej w środku tranportu, tak sama nie próbowałam. Zdarzyło mi się tuszować rzęsy, przy małym zagęszczeniu ludu w metrze, ale żeby tak całość od podkładu nakładać to never. I wolę być bez danego dnia, niż rozkładać kuferek wizażysty w środku transportu.
I teraz powiedzcie mi tu po pierwsze primo, czy to moje wrażenie, czy faktycznie coraz więcej kobiet w Polsce od czasu do czasu swobodnie funkcjonuje bez makijażu? Oraz czy często byliście świadkami publicznego malowania się w środku transportu?