Chyba przesadziłam z ekscytacją. Dziś koncert Queen w Sztokholmie. Na wokalu Adam Lambert. A ja, mimo iż to bez Freddiego, kiedy kupiłam bilety uroniłam łezkę.
Realizuję jedno z małych marzeń. I tak, wiem, że to już nie to samo, że oni starzy, że Deacon już nie gra, że bez wokalu Mercurego bla bla bla. Jebać! To nadal Queen, May i Taylor, i być może ostatnia okazja w moim życiu, żeby być na Ich koncercie. Koncercie mojego numeru jeden wszechczasów. I dlatego to wzruszenie. Kilkukrotne w ostatnim tygodniu.
Odtwarzałam na wideło Wembley ’86 w weekend. I oczywiście beksa kiedy tłum śpiewał Love of my life. Muszę się opanować, bo nic przez tę mgłę dziś nie zobaczę. A May będzie to wykonywał, przypuszczam, jako solo.
I jak na złość słuchawki musiały wsiąknąć gdzieś właśnie dziś, kiedy miałam zamiar jadąc do pracy, zainscenizować sobie nastrój z koncertową setlistą. Dlaczegooooo?**
Ale nie! Nic nie spieprzy oczekiwania. Metro. Śpiewam w głowie.
Koszulki koncertowe, mam nadzieję, gotowe. Jeszcze ich nie widziałam i żywię tylko nadzieję, że nie spotka mnie zawód. Że zamiast Queen nie będzie logo Rolling Stones na ten przykład. Albo co gorzej coś z Axlem Rosem, bo aktualnie jesteśmy poróżnieni.
Dodatkowo salon optyczny również chciał się przyczynić do katastrofy. Złodzieje. Czekałam na okulary. Pierwsze ever. I gdybym ich nie dusiła telefonami, to dziś bym ich nie odebrała. I jak ja, krótkowidz, zobaczyłabym scenę? Jak SIĘ PYTAM?
Tymczasem. W pewnym mieście, w pewnym miejscu:
Newman: Fajnie, że dziewczyny idą na koncert. Ale bez Freddiego Queen to już nie to samo.
Dex: No. W sumie nie wiadomo czemu od nich odszedł. *
Edit:
W pracy. Mowię. Idę na koncert. Jestem dość podekscytowana. Pyta mnie czyj. Odpowiadam Queen. Pyta mnie czy to zespół czy osoba…
Kurtyna proszę Państwa.
* Dla nierozumiejących: Odszedł. Z zespołu. (whaaaat?)
**Tu klękam, wyciągam ramiona ku nieboskłonie i krzyczę: „Dlaczegoooo?”