Założyłam bloga głownie po to, żeby sprawdzić, jaki ta moja pisanina będzie miała odbiór. Będąc zawsze zwierzęciem poniekąd scenicznym, potrzebowałam publiczności. Taki typ wesołka, którego głównym zadaniem jest rozbawienie reszty. Jednak utknęłam w martwym punkcie poniekąd z braku czasu, a poniekąd dlatego, że my – wesołki – nie jesteśmy z kamienia. Czasem musimy wypluć te smęty, które się nagromadziły pod grubą skórą. Raczej nie robimy tego w tym samym gnieździe, które jest naszą kabaretową estradą. Przyznaję, trochę mnie sfrustrowało, że to co ostatecznie powstawało w mojej głowie, nie było tym, czym miało być w założeniu. Stąd posucha słowna i absencja.
Dodatkowo zgubiła mnie chęć poprawności. Żarty i śmiechy na żywo mają te zaletę, że słabe – znikają bezpamiętnie w otchłaniach umysłu. Za to ze słowem wystukiwanym na klawiaturze jest zgoła inaczej. Co raz napisane w internecie – odpisane być nie może. Trafiło i koniec. Pierwsze słowo do dziennika, klamka zapadła i choć skasujesz wszystkie kopie – internet pamięta.
Ponadto, nieszczęsny ból dupy, do którego się przyznaję, maści nie używałam. Zaczytałam się trochę w blogach, wiadomo jak to jest, żeby mieć odbiór, musisz mieć odbiorców. Także, zaczytałam się i koniec. Ból dupy. Kilka spostrzeżeń na temat poczytnych blogów, pozytywnych i negatywnych, utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie zawsze to co dobre, jest należycie przyjęte. I odwrotnie, czasem kompletne bzdury zyskują zwolenników. O tym jeszcze kiedyś wspomnę, bo to jakie głupoty ludzie wypisują, a inni im wtórują jest zwyczajnie komiczne. Jasne, nie odmawiam nikomu prawa do własnego zdania, ale już powtarzanie głupot i wmawianie ich innym to nie kwestia niezależnego osądu, a zacietrzewienia w durnocie.
W każdym razie, rozpoczynam solidną obserwację. Mój operator komórkowy stwierdził, że jestem wspaniałą klientką i zasłużyłam na iście królewskie traktowanie, więc obdarował mnie dodatkowym internetem. Przypuszczam, że się po prostu zwyczajnie zlitowali nad mą umęczoną duszą, pragnącą wreszcie niekontrolowanego pogrążenia się w świecie YouTube i udeptania na twardo własnej ścieżyny na skraju internetów.
Skoro jest i dobre, musi być i złe. Pospieszyłam się z tym spokojem w Szwecji. Sąsiedzi mi się wysadzają. Najpierw była strzelanina i ofiary śmiertelne. Ktoś wali do drzwi, patrzę przez dziurkę, policja, otwieram. Grad pytań „co pani widziała?” i „co pani słyszała?”. Pani nie widziała i nie słyszała nic, to poszli dalej, ale nie omieszkali nie poinformować, że rating dzielni w kategoriach bezpieczeństwa spada na łeb, na szyję, stoi gorzej niż Fiat Multipla. Okej! Zamówiłam gaz pieprzowy, myślę, żadna mafia mnie nie ruszy. Minęło kilka dni, na dzielni wysadzili lokal. Bez ściemy, wybuchło, zalało, szyby wszystkie do wymiany, ściany wewnętrzno-działowe w stanie proszku. Wojna turecko-kurdyjska przeniosła się na łono międzyblokowego betonu. Jakby to podsumować… bombowo!
Także teraz pani jest już mentalnie w innej dzielnicy, czeka ją przeprowadzka, chyba że zwerbują do oddziałów, ale nie mają polskiej wędzonej, a obecnie nie ma nic innego co mogłoby mnie przekonać.
I w obliczu tych przerażających wydarzeń, podwajając, potrajając a wręcz poczwarzając środki bezpieczeństwa, staram się (jak całe życie) unikać kłopotów związanych z przemocą fizyczną, a więc co robię? Idę do baru i wypijam kolejkę siekiernie mocnych drinków. Gdyby nie obstawa, wracałabym pewnie piekielnie drogą taxą, której cena wyniosłaby mniej więcej 1/4 mojego czynszu za mieszkanie.
Dlatego właśnie nie piję. W każdym razie, nie dużo. Z kulturką, piwko, dwa, ewentualnie drink. A skąd miałam wiedzieć, że barmanka jest przebiegła i robi mieszanki, które smakiem nie zdradzają zawartości alkoholu? Mówię – słaby – to ma być słaby. Ale nie był. Nie, nie był. Był słodki, pyszny i tak mi zasmakował, że moja świadomość mówiła „sok, sok, to jest sok, chlapnij jeszcze”. To chlapnęłam.
Do domu wracałam śpiewając Deszcze niespokojne i w wyśmienitym nastroju, nie przeczuwając kaca, który mnie czekał na drugi dzień. Krok, balans złapać, chichranko i następny krok. To drugi powód, dla którego trzymam poziom, tudzież pion, spożywając trunki wyskokowe, unikam pokazywania się w stanie upojenia, bo wstyd oraz kaca, bo jaki jest chujowy każdy wie. I tak udawało mi się bytować ogrom czasu. Do czasu. Aż głowa eksplodowała rankiem, wtórując jakby bombie sprzed kilku dni. Podobno nieszczęścia chodzą parami.
Herbata stygnie, zapada mrok, o kacu następnym razem. W końcu jakaś przeciwwaga dla ząbków, kupek i kołderek w sieci powinna być zachowana. 😉