Cukierki, karmelki, iryski, czekoladki, owocowe cuda, galaretki, praliny, dropsy… Najlepszy dzień w podstawówce to urodziny! Każdy przynosił poczęstunek w formie słodyczy i oczywiście – dzień bez pytania, ulgowy, można poczuć się wyjątkowo. Sto lat (jeden z moich ulubionych utworów) odśpiewywane na każdej lekcji, wdzięczność klasy kiedy nauczyciel postanawia nie organizować kartkówki, ach! Pamiętam też numer opanowany do perfekcji, kiedy ktoś miał więcej cukierków, klasa prosiła ofiarodawcę, by rozdawał na każdej trudniejszej lekcji, żeby tylko skrócić jej czas. I tak uciekał początek matematyki, niemieckiego… Żyć, nie umierać.
Szczególnie dwa takie wydarzenia zapadły mi nad wyraz dobrze w pamięć. Pierwsze – to własne urodziny w piątej klasie. Dostałam od mamy całą dychę, po to tylko żeby roztrwonić ją na cukierki do szkoły. Szacun Mama. Niedaleko mojego ośrodka edukacji, na narożniku był (kiepsko, bo kiepsko, zaopatrzony, ale zawsze) spożywczak, więc idąc na lekcje właśnie tam skierowałam kroki, w celu wiadomym. Zakupienia tony słodyczy do poczęstunkowej torebki. Zadowolona i jakże dumna z wydatku na poziomie głowic nuklearnych, poinformowałam panią za ladą, że „poproszę cukierki, dokładnie sto i dzisięć, bo mam urodziny i to do szkoły”. Traf chciał, że pani ta zauważyła dzierżoną przeze mnie dychę, stwierdziwszy widocznie, że większą kasą nie dysponuję w razie gdyby było ciut więcej do zapłaty, naładowała mi cukierków dokładnie za dziesięć złotych, nie informując mnie, iż jest ich o kilka mniej niż chciałam. O matkobosko, kobieto, żebyś Ty wiedziała, jakiego upokorzenia możesz oszczędzić temu ślicznemu rumianemu dziecku, to byś na pewno powiedziała! Wierzę w ludzką dobroć. Z torbą pełną słodkości, niczym czerwony kapturek, powędrowałam w paszczę wilka.
Pierwsza lekcja była w z wychowawczynią (i całe szczęście). Klasa odśpiewała mi sto lat, a ja zadowolona na środku przytupywałam stopą w rytm (jak już wspomniałam, to jeden z moich ulubionych kawałków). Nastąpiło potem, dość hojne z mej strony, rozdawnictwo żarła. Niczym cesarz na tronie mówiłam godnie: „PO TRZY”, bo przecież mnie stać… W ostatniej ławce okazało się, że mnie nie stać właśnie. Zabrakło cukierków dla dwóch osób. Ja z rozdziawioną gębą szukałam winowajcy, który podpieprzył więcej niż „TRZY”, a moja wychowawczyni w tym czasie oddała swoje cukierki poszkodowanym, bo sama zgarnęła aż cztery, więc jakby nie patrzeć, mogła się podzielić. Do końca dnia nie chciałam przeboleć tego, iż pani ze sklepu wystawiła mnie na takie pośmiewisko.
Druga sytuacja trochę ustawiła mnie do pionu i uświadomiła, mimo że miałam bardzo mało lat, że jestem głupiutkim dzieckiem i jeszcze wiele muszę zrozumieć, a cukierki nie są najważniejsze. Urodziny obchodziła dziewczynka z numerem drugim w dzienniku, tak, pamiętam jak się nazywała. Ta oto dziewuszka była bardzo rozradowana faktem, że mogła przynieść do szkoły jakiekolwiek słodkości. Widzę to jak dziś, były to cukierki owocowe w wersji mini, często obecnie dodawane do rachunków w restauracjach. Dziewczę bardzo szczęśliwe, na ten jeden dzień mogła poczuła się ważna mówiąc „jeden” albo „możesz dwa”.
To dziecko pochodziło z bardzo ubogiej rodziny, przypuszczam, że takie ilości cukierków ono wraz z rodzeństwem widywało tylko w takich okazjach i w święta. Chciałabym napisać, że dziewczynka ta była lubiana w klasie, bo mimo że nie miała za dużo kasy, dobrze się uczyła. Chciałabym napisać, że tego dnia rozmowy, które z nią przeprowadzano nie dotyczyły tylko możliwości wyżebrania kolejnego cukierka. I chciałabym napisać, że uświadomiwszy sobie, jaka byłam wcześniej żałosna, ze swoim poczuciem wstydu kiedy okazało się, że brakuje mi czterech wielkich czekoladowych cukierków z nadzieniem, zmieniłam stosunek do tej istoty. Tyle, że to wszystko byłoby kłamstwem. Pewne sprawy stały się dla mnie jaśniejsze, ale to wszystko. Życie nadal toczyło się brutalnym rytmem małomiasteczkowej podstawówki.
Prowadząc urodzinową rozmowę z Reniferem w tym roku, dziękowałam za piękne życzenia i chcąc, nie chcąc, jak zwykle zaczęliśmy wspominać, tym razem „cukierkowe dni” ze szkoły właśnie. To że było się bossem, ale naszła mnie wtedy refleksja. Zdarzało się czasem, że pewien ciekawski nauczyciel zapuszczał na początku lekcji żurawia w stronę dziennika z datami urodzin i zaskoczonym głosem oznajmiał: „Adam, a Ty masz dziś chyba urodziny.” Delikwent zarumieniony przyznawał, że ma, odśpiewano Sto lat, ale słodyczy na stanie brak. Klasa rozczarowana, a dzieciakowi było zwyczajnie wstyd i przykro, że nie może robić tego co prawie każdy w dniu swego święta.
Jasne, nie to jest najważniejsze w dniu urodzin, nie wspomnę o całym życiu, dzieciaki też o tym w głębi ducha wiedzą, ale jednak idąc do szkoły w dniu urodzin, każde chce mieć cukierki.