Małe (stare) wprowadzenie z fejbuczka.
Z cyklu „dawno temu”.
Miałam będąc nastolatką znajomą, którą znali wszyscy i wszyscy zgodnie cisnęli z niej i jej fanaberii. W miateczku otworzono kawiarnio-bar o wdzięcznej nazwie BluePub. Dla dzieciaków lat 15-16 bycie tam było prawdziwą nobilitacją i świadczyło o wysokiej pozycji społecznej w grupach znajomych. Miałam też inną znajomą, którą znali wszyscy, tę z kolei wszyscy uwielbiali i liczyli się z jej zdaniem, była prawie na samej górze drabiny społecznej, zaraz za burmistrzem. Jak można łatwo się domyślić Pierwsza płaszczyła się przed Drugą i naśladowała ją do przesady.
Pewnego dnia Pierwsza pyta Drugą:
– Byłaś już w „blupabie”? Bo ja byłam.
– Nie mówi się tak. Mówi się „bluepub”, tak jak jest napisane.
Oczywiście, to co powiedziała wyrocznia nie podlegało wątpliwości, więc tydzień później każdy pytany przez Pierwszą czy był już w tymże przybytku zwijał się ze śmiechu. I każdy wiedział też komu zawdzięczać ten nadmiar humoru.
Niby nic, ale w czasach bez internetu, każde błahe wydarzenie na dzielni mogło poszerzyć lub definitywnie zakończyć znajomości.
I tak się stało, ze Pierwsza, była po cichu nazywana za plecami „bluepub” i całkowicie straciła swoją, marną bo marną, pozycję w społeczności nastolatków a Druga opowiadała tę historię do znudzenia, każdemu kto ją poprosił i dzięki temu wlazła na szczebel obok burmistrza.
Dzieci są straszne.
I część właściwa. Kilka lat wcześniej, ja wtedy w wieku ok. 10.
Ale wcale nie taka młoda, o nie. Miałam już chłopaka, a jak. Jego mama powiedziała moim rodzicom, że ona sobie nie życzy, żeby mnie odprowadzał do domu po szkole, bo sam jest mały, przecież ma 10 lat i ona się martwi. Moi starsi z zaniepokojeniem, że przecież nikt mu nie kazał. A mama Rafała (bo tak się wybranek zwał) „jak to? Wasza córka go sterroryzowała i zastraszyła, po czym kazała się odprowadzić do domu”. No i tak się skończył nasz burzliwy związek. Gwoli ścisłości, nie zastraszałam nikogo, szedł ze mną, bo chciał mnie za rękę (!) potrzymać.
W każdym razie, w okresie tego romansu zdarzyło się, że przynależałam do subkultury. Siedziałam z najlepszym kolegą mojego wybranka na ławeczce w cieniu bloku i zastanawialiśmy się, czy rura trzepaka jest na tyle wysoko, żeby nie wyrżnąć głową w chodnik, kiedy pojawiła się ONA. Wspomniana przeze mnie „Bluepub”, wtedy jeszcze znana pod własnym imieniem. Rozsiadła się na oparciu ławki, spojrzała na nas, dzieciaki 3 lata młodsze, czyli szczeniarstwo krótko mówiąc i zapytała kto ja jestem.
Ja się przedstawiła ładnie. I padło pytanie: „A Ty co sobie wybrałaś?”, przy którym to pytaniu zmierzyła mnie wzrokiem od adidasów po brązowy kuc. Jeszcze nie będąc tak obcykaną w życiu osiedlowym z dziwakami, jak ta głupia zapytałam o co chodzi.
BP: No co sobie wybrałaś? Kim jesteś? Punkiem, skatem, grungem (grandżem!) czy coś innego?
JA: Yyy. A Ty?
BP: Ja? Ja jestem grandżówą. Bo taką mam torbę i buty, patrz (tu mi pokazuje rzeczone przedmioty, torba pamiętam była brązowa) i mam naszywkę Nirvany, tutaj. To powiesz kim jestes?
Przecież nie mogłam być gorsza od osiedlowej dziwaczki, musiałam coś wybrać! I naraz mi się przypomniało, że wcale nie muszę, otóż już należę do subkultury, bo ojciec kilka tygodni wcześniej jak zobaczył mnie wychodzącą do szkoły stwierdził tylko: „Nosisz te kolczyki tyłem na przód? I dlaczego pojedynczo? Jak punk wyglądasz.”. Więc spokojna o swoją przynależność…
JA: Jestem punkiem.
BP: Ha! A to czemu niby?
JA: Bo noszę tak kolczyk, patrz!
BP: A znasz jakąś piosenkę Nirvany? Bo jak nie znasz, to nie możesz być punkiem.
Minuta ciszy, gorączkowe myślenie, co to jest ta Miniwana, ale skoro mam być punkiem, to trza się wpisać w klimat.
JA: Mała Lady Punk.
I tak oto zostałam punkiem.
Kilka lat później zmieniłam muzyczne zainteresowania z Miniwany na coś cięższego, czyli… The Rasmus. Dzięki tacie, byłam też regularnie uraczana dobrą muzą, więc nie została mi skaza po tym okresie.
Będąc oddaną fanką The Rasmus, czyli posiadając jedną płytę i wykute teksty na blachę z niej, odpowiednio się też ubierałam. Dla zachowania klimatu – tylko czarne ubrania, rzemyk z krzyżem ankh ciasno zawiązany na szyi, czarna obwódka dookoła oczu a na ręce coś na kształt rękawiczki bez palców (czarnej oczywiście) przedłużonej za nadgarstek. Takie własnie miałam gustowne ozdoby. Wyleciałoby mi to z głowy, bo okres trwał chyba miesiąc, albo nawet i nie tyle, ale niedawno w rozmowie telefonicznej z Reniferem:
R: A pamiętasz jak nosiłaś skarpętę?
JA: Co?
R: Skarpetę. Taką czarną, na ręce i udawałaś, że jesteś metalem.
JA: To nie była skarpeta…
R: Wyglądało jak skarpeta. Ech, czego się nie robiło za małolata…
Dziś słysząc „In the Shadows” życzę jakiemuś dzieciakowi, żeby też miał swoją skarpetę. Przypomnienie przez przyjaciela starego gadżetu sprzed lat i uświadomienie sobie jak ważne są takie wspomnienia, było warte jej noszenia. Bo przecież jeśli po latach nadal się z czegoś śmiejesz, co wcale zabawne właściwie nie jest, to właśnie definiuje znaczenie tych starych faktów i historii.