Pierwszy raz zapaliłam przy stole. Uświadomiłam sobie przy okazji, że nie mam popielniczki. Używam filiżanki. Pisałam dawno, ale zawsze słowa okraszone były dymem. Toteż dziś miałam nadzieję, że ta delikatna aluzja do przeszłości pomoże mi się skupić i wpłynąć na przelanie słów na wirtualny papier. I utknęłam…
Rozrywająca chęć pisania przy jednoczesnej niechęci. Za dużo w głowie, wszystko się miesza i trudno wyłuskać z tego coś sensownego. Długi czas nosiłam się z zamiarem założenia bloga, bo wydawało mi się, że mam coś do powiedzenia. Kiedy już zaczynam pisać, uświadamiam sobie, że być może niekoniecznie wśród liter pojawia się to co chciałabym tu zobaczyć. Podobnie jak z powieściami, które zaczęłam pisać. Niedokończone i już takie zostaną. Słomiany zapał może tym razem jednak nie da o sobie tak bardzo znać. Za wiele „może” i za mało „na pewno”.
Im dalej w las, tym bardziej czuję, że znów wydźwięk będzie pogrążaniem się w negatywnych emocjach, bo przecież takich próbujemy się zawsze pozbyć. Człowiek po to opowiada o problemach, wątpliwościach i lękach, żeby odciążyć siebie samego. Nie pozwolenie tym emocjom na zaduszenie siebie wpływa pozytywnie na nastrój, pozbywamy się ciężaru i oddychamy pełną piersią, zadowoleni, że wreszcie mogliśmy zrzucić to brzydkie i nieprzyjemne jarzmo.
Zapalam drugiego papierosa i zastygam na chwilę. Najłatwiej by było, gdyby ta cała kotłowanina tekstów i myśli sama się napisała. Pojawia się w głowie po raz enty pytanie: „Po co piszesz?”. Lubię. I gdzieś tam myślę, że jeśli ktoś to przeczyta z własnej woli to będzie mi naprawdę miło. Tak już mają zwierzęta stadne i towarzyskie, lubią zainteresowanie. Ja też je lubię. Lubię to, że jestem człowiekiem, do którego inni zwracają się mając problem. Lubię to, że cenią moje rady. Lubię być obiektywnym teoretykiem. Nie lubię tego, że sama podejmuję błędne decyzje. Nie lubię się obnażać. Jednak pisanie w formie „ja” wiąże się z odkrywaniem siebie innym.
Trzeci papieros i już zauważam, że w paczce został ostatni. Często obserwuję ludzi, stoję paląc na stacji, siedzę w kawiarni, wyglądam przez okno metra i patrzę. Zastanawiam się dokąd pędzą, jakie mają cele, kto na nich czeka i dlaczego. Tak samo rzecz się ma w sieci. Widzę zachowania, czytam wiadomości i próbuję wyłonić z tego obraz człowieka. Ciekawość. Skupiając się nie tylko na sobie dostrzegam, że jesteśmy prawie tacy sami. Domniemana wyjątkowość jednostki jest dość nikła w tłumie. Pojedyncze egzemplarze idą pod prąd. Jednak i tak pozostają ludźmi. Z takimi samymi odczuciami, z miłością, żalem, radością i nienawiścią. Wielu pragnie tego samego.
Chciałabym o sobie powiedzieć, tak, idę w kierunku wyznaczonych celów , ale zdaję sobie sprawę, że one wyblakły. Dziś jest dziś, a jutro nie wiadomo. Zazdroszczę niektórym ich założeń, wytrwałości w dążeniach, wieloletnich planów i pewności tego co się wydarzy. Osoba, którą kiedyś byłam zaszyła się w sobie, chce spokoju i pożąda marazmu. Dziwne. Człowiek się zmienia, tak jak czasy i miejsca. Życie rozrzuca nas w różnych kierunkach i czasem zdajemy sobie sprawę z tego, że to jacy kiedyś byliśmy nie ma już żadnego znaczenia.
I znów weltschmerz wziął górę nad optymizmem. Zaciągając się czwartym papierosem zastanawiam się, który z nich wygra ostatecznie. Może już zawsze będą toczyć wewnętrzny bój. A może je wytresuję na tyle by wyciągać z kieszeni ten, który jest akurat potrzebny. Póki co mam nadzieję obudzić w sobie znów zapał i ogrzać się tym delikatnym płomykiem pisania, bo to część tego kim kiedyś byłam.